Kryminał retro to taka bestia, która wysysa z autora wszystkie siły witalne, przyprawia o palpitacje serca, mdłości, a na koniec i tak zawsze odbija się czkawką. Wcale nie przesadzam, praca nad tego typu powieścią jest jak wyrok z klauzulą natychmiastowego wykonania. Niby to tylko kilka miesięcy wyjęte z życiorysu, lecz jednak…
Na moim koncie widnieje już 13
wydanych powieści, w tym trzy kryminały retro (kolejne dwa czekają
na wydanie), mam więc porównanie, jak wygląda tworzenie "zwykłego"
kryminału, thrillera czy powieści sensacyjnej, a jaka jest katorga
nad "retro". Praca nad tym ostatnim ma swoje twarde prawa.
Jednym z nich jest konieczność poświęcenia setek (sic!) godzin na
zbieranie materiałów w bibliotekach, muzeach i w terenie – jak to
istotne, zdradzę już za chwilę – czy też lekturę mnóstwa
publikacji, tysięcy pocztówek (często z lupą przy oku!) i
niezliczonej liczby stron w internecie. Tylko to pozwoli autorowi
odwzorować realia historyczne, topograficzne, społeczne i
kulturowe, co z kolei skutkuje przeniesieniem czytelnika w czasie.
Oczywiście jest opcja numer dwa, czyli skorzystanie z wehikułu
czasu, jednakowoż jak do tej pory nie znam żadnego pisarza, który
byłby w jego posiadaniu.
Używając języka matematyki,
można by powiedzieć, że pisanie kryminału retro to 10, góra 15
procent pracy nad książką, resztę – czyli przytłaczającą
większość – zabiera buszowanie między regałami, wertowanie
źródeł, przeglądanie internetów i, uwaga, zbliżamy się do
gwoździa programu: "badania terenowe" z aparatem
fotograficznym i notatnikiem w dłoniach. Cudzysłów stawiam tylko
po to, aby nie przyczepił się żaden zawodowy naukowiec, historyk
lub histeryk z wielką satysfakcją wytykający jakiś drobniutki
błąd. Tak, w kryminałach retro takowe się zdarzają, a to
dlatego, że ich autor czy autorka ma za zadanie napisać powieść
historyczną, a nie prowadzić fachową kwerendę i weryfikować
fakty! Nie znaczy to jednak, że wolno kłamać! Wyjaśnię na
przykładzie. Mam taką zasadę podczas pisania kryminałów retro:
jeśli jakąś informację uda mi się potwierdzić czy sprawdzić,
robię to, jeżeli weryfikacja jest niemożliwa lub zajęłaby mi dwa
lata i zrujnowała finansowo, ufam temu źródłu, które udało mi
się namierzyć, chociażby potem jakiś histeryk miał mnie za to
palić na stosie.
Pamiętam jak dziś, gdy podczas
pracy nad "Furia rodzi się w Sławie" w pewnym momencie,
sprawdzając jakąś błahostkę, dotarłem do... Biblioteki Kongresu
Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ściągnięcie interesującego mnie
mikrofilmu miało potrwać kilka miesięcy (i jeszcze sporo
kosztować), więc zrezygnowałem. Z kolei, gdy pracując nad
kryminałem retro "Imię Pani", ku swojemu zdziwieniu
skonstatowałem, że według jednych materiałów wieże kościoła
opackiego mają 71 metrów wysokości, a w innych są o metr wyższe,
nie odpuściłem. Dzięki temu wkrótce stałem się szczęśliwym
posiadaczem wiedzy o różnicy w dawnych miarach katolickich i
protestanckich, a wspomniane brakujące 100 centymetrów cudownie się
"odnalazło".
Skoro mowa o "Imieniu
Pani", moim najnowszym dziele, jest ono wyjątkowe, przede
wszystkim za sprawą miejsca, w którym dzieje się akcja, czyli
dawnego opactwa benedyktyńskiego w Krzeszowie (a właściwie w:
Grüssau, bo tak się wówczas po niemiecku nazywało). Gdy tylko
znalazłem się tam pierwszy raz, od razu w myślach zacząłem
kombinować, kogo i jak by tu zamordować, literacko oczywiście.
Jakiś czas później zacząłem grzebać w materiałach źródłowych,
a potem pojechałem na miejsce i to był... najważniejszy moment
całego przedsięwzięcia, o czym zresztą dowiedziałem się po
fakcie. Co mam na myśli? Ano to, że podczas zbierania materiałów
do powieści (słynne "badania terenowe" czy jak kto woli:
research), mieszkałem na terenie dawnego opactwa, konkretnie w domu
gościnnym opata, dokładnie w tym samym miejscu (ba, nawet w pokoju,
a właściwie w apartamencie biskupim!), w którym potem na kartach
powieści zamieszkał komisarz kryminalny Gustav Dewart. Można
powiedzieć, że dzięki temu w niepowtarzalny sposób nasiąknąłem
tym specyficznym klimatem, który, mam ogromną nadzieję, widać na
kartach książki. Podobnie jak to, że wszystkie Dewarta wędrówki,
wycieczki, wyjazdy, eskapady, pogonie i ucieczki (a sporo ich było)
były też wcześniej moim udziałem, nie licząc kilku drobnych
mordobić. Tak samo jak wiejący od Śnieżki (dawniej: Śnieżnej
Kopy) wstrętny zimny wiatr, też zresztą odgrywający na kartach
książki swoją rolę…
Ps. Jakby mało było zbierania
materiałów w opactwie, to nawet filmowy zwiastun książki
wyprodukowałem w tych klimatycznych wnętrzach i plenerach, zachęcam
do obejrzenia, link poniżej!
![]() |
Fot: archiwum autora |
Tekst
Krzysztof Koziołek
Strona internetowa:
Fanpage
Filmowy zwiastun książki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz